top of page

"Okno" - Małgorzata Nisztuk - "Co w sercu, to na papierze" - I miejsce w kategorii od lat 18.


"Okno" - Małgorzata Nisztuk - "Co w sercu, to na papierze" - I miejsce w kategorii od lat 18.
"Okno" - Małgorzata Nisztuk - "Co w sercu, to na papierze" - I miejsce w kategorii od lat 18.

Zapraszamy do lektury kolejnego z opowiadań nagrodzonych w naszym konkursie literackim "Co w sercu, to na papierze", realizowanego w ramach cyklu międzynarodowych konkurów - "Przystanek Horyniec 2019", objętego patronatem Ambasady Rzeczypospolitej w Londynie i wspieranym przez wójta gminy Horyniec-Zdrój, Roberta Serkisa.


Przed Wami piękne, nostalgiczne opowiadanie "Okno" Małgorzaty Nisztuk, nagrodzone I miejscem w kategorii od lat 18. Jego autorka otrzymała nagrodę finansową w wysokości 500 PLN a ponadto pamiątkowe trofeum od AGNES HAND MADE CRAFT i ręcznie malowany upominek ceramiczny wykonany i ufundowany przez Enchanted Petals Gift Shop). 


W uzasadnieniu wyboru, Jury z Wielkiej Brytanii jest to utwór "nastrojowy i wyróżnia się dobrze napisaną prozą oraz ładnymi, poetyckimi zdaniami ('Stare pomieszczenia zazwyczaj pachną cudzym życiem')".


Gratulujemy pani Małgorzacie nietuzinkowego talentu i czekając na kolejne utwory Laureatki, życzymy sporo sukcesów w dziedzinie pisarskiej w przyszłości.


Zapraszamy do lektury!



 

Temat pracy: „W sercu i pamięci ten obraz przywołuję – a tam lepszego opisania nie znajduję – niż słowami tymi, że Polskę w sercu mam i miłość do niej ciągle pielęgnuję.”


"OKNO"


Lubię okna. Od dzieciństwa. Przy szpitalach jest tzw. „okno życia”, gdzie oddaje się niechciane niemowlęta. Byłem niemiłosiernie wyczekiwanym dzieckiem. Pełne szczęście rodziców trwało dziesięć lat. Zachorowałem i nie mogłem opuszczać mieszkania aż mi się polepszy. Choroba skazała mnie na dwa lata domowego aresztu, który opuściłem mając 14 lat. Spróbujcie wyobrazić sobie małego chłopca i kobietę z przyklejonymi do szyby twarzami, jakby sam Duda–Gracz maczał w tym pędzle. Ciotka bo o niej tu mowa była już niemłoda, mieszkała gdzieś za lasami i lasami.


Nasz dom stał przy głównej ulicy, otwarty na ogromne podwórze sąsiadujące z blokami. Całymi dniami musiałem opowiadać ciotce, co się działo za oknem. A działo się wiele. Jest taka piosenka śpiewana przez Soykę „Ławeczkabajeczka”, gdy ja odsłuchacie już będziecie wiedzieć, co mam na myśli. Moja codzienna opiekunka była szczęśliwa. Wspólne okno nazwaliśmy „okienko- widziadełko”.


Kiedy już wydobrzałem nawet nie zauważyłem jak dorosłem. Ciotka i okno pozostało wspomnieniem. Okno trwało, ona odeszła na zawsze. Ojciec z uwagi na moja chorobę stał się bardzo zapobiegliwy – nauczył mnie wszystkiego. Sprawił żebym nie bał się ciężkich prac. Ludzie cały czas gdzieś pędzą, nie zauważają drobiazgów.


Mam inaczej, pędzę, ale najmniejszy szczegół nie umyka mojej uwadze. To zasługa okienka- widziadełka. Jako mężczyzna chciałem być facetem w skórzanej kurtce, więc kupiłem motor. I tak motor doprowadził mnie nocą do małej wioski gdzieś na Podkarpaciu, stąd tylko rzut beretem na Ukrainę. Było pod wieczór. Pobliskie domostwa powoli otaczała mgła ciągnąca się od pól. Przy jednym z nich krzątała się niemłoda kobieta. Przyłożyła ręce do oczu i starała się dojrzeć kim jest przybysz.

- Dobry wieczór.

Kobieta wytarła ręce w niebieski fartuch i powoli pewnym krokiem zbliżyła się do bramy.

- A dobry. Zgubił się czy co?

- Noclegu na jedną noc szukam.

Po dokładnym obejrzeniu mojego dobytku gospodyni wskazała mi niewielką przybudówkę, w której mrok zadomowił się na dobre. Stare pomieszczenia zazwyczaj pachną cudzym życiem. W tym niewielkim pomieszczeniu z kaflowym piecem do gotowania i podstawowym wyposażeniem kuchennym można było całkiem śmiało pomieszkiwać. Rozwinąłem śpiwór na niewielkiej leżance pod oknem.


Właśnie okno. Ono zwróciło od razu moją uwagę. Było z innego wymiaru czasowego i nie pasowało do wystroju. Jakby budujący znalazł je gdzieś na strychu i uzupełnił brakującą dziurą w ścianie. Biedne, samotne zapomniane dzieło jakiegoś nieznajomego szklarza budziło współczucie wypatrzonym i mocno spróchniałym drewnem. Przesunąłem ręką po niespodziewanie gładkiej ramie okiennej i przez chwilę przeniosłem się myślami gdzieś indziej.


Czas spać - pomyślałem. Rzuciłem buty i szybko wślizgnąłem się śpiwora. - A co to? Młody strzelec jeszcze nie gotowy? Czasy niespokojne a ten jeszcze śpi . Zobaczyłem jak za oknem odbija się postać młodego mężczyzny średniego wzrostu z krótko przystrzyżonymi włosy, ubranego na wzór wojskowy.

- Dzisiaj ostre strzelanie. Widzę że munduru brak. Pobierzesz się później w magazynie na Bramie. Dołącz do reszty a po ćwiczeniach przepytam z wiersza. Umie? - zapytał i popatrzył z ukosa.


Jestem człowiekiem twardo stąpającym po ziemi i zjawiska paranormalne traktuję jako strata czasu… a tu szybko ubieram buty i ruszam za nieznajomym. Gdy dotarliśmy do strzelnicy inni rekruci już trenowali. Było ciepło. Pewnie zbliżały się wakacje. Minęliśmy niewielką bramę oficyny znajdującej się w pobliżu nieznanego mi pałacu. Strzelnicę stanowił długi rów zakończony wałem ziemi. Wydawało mi się, że pojedyncze starzały rozrywają bezchmurne niebo, ale nie bałem się. Przy tym mężczyźnie nikt z tych młodych chłopców nie czuł strachu. Byli beztroscy, pełni życia, czułem się z nimi dobrze. Ze strzelaniem nie poszło mi najlepiej. Wiersza nie umiałem. Mój nowy znajomy na chwilę zniknął aby pojawić się z niewielką kartką. Wydawało mi się przez chwilę, że chciał podnieść rękę by położyć mi ją na głowie lecz uśmiechnął się lekko i odszedł. Zostałem sam. W ciemności starałem się odczytać wiersz. Z trudem odszyfrowałem podpis napisany dużymi literami „Nauczyć się do jutra. Michał Burakowski.”1


Okno powoli odzyskiwało księżycowy blask, szczególnie w tę noc intensywny. -Kupisz pan kozę? Nie widziałem twarzy mówiącego do mnie głosu. Zobaczyłem tylko człapiące powoli zwierzę. Wtem jasna poświata księżyca odbiła w oknie niezwykłą sylwetkę. Fizjonomia przybysza mocno podkreślała charakterystycznie cechy urody garbaty nos i długą brodę. Cieple światło nieśmiało grzało spracowanie ręce.

- Dobra jest, mleczna. Jak była bieda wszystkich wykarmiła. Nie ma ich na Bełżec pojechali. Sama tu biedna zostanie. Pan popróbuj mleka – zaproponował.

Przez chwilę rozglądam się i wkrótce podaję mu metalowy garnuszek. W milczeniu patrzę jak zjawa miarowym ruchem pociąga za wymiona.

- Nie tak dawno Fryda i Pepcia2 lubiły kozunię. Ale do Krakowa musiały, dobrodziej proboszcz metryki chrzcielne załatwił. U dobrych ludzi są ale... - tu mocno ściszy głos przerywając dojenie. – Jak wrócą ja w ogrodzie złoto zakopał. Córki moje bo żona… - zamilknął i podał napełniony garnuszek.

Ciepłe mleko z jeszcze nieodgadnionym smakiem łaskotało podniebienie.

- Wie pan ale co ja będę robił z kozą w mieście - odpowiadam sam zdumiony swoim głosem. Właściciel kozy popatrzył na mnie i miałem wrażenie, że nie jest mu z tego powodu smutno. Bez słowa pociągnął gwałtownie sznurek łączący go z towarzyszką niedoli i zaczął niknąć. Jego cienka sylwetka gięła się jak płomień świecy. Na kozie nie zrobiło to żadnego wrażenia, bez protestu przekroczyła ramę okna.


Nie zdziwiłem się gdy nagłe uderzenie wytraciło mi kubek z ręki. Pod stół potoczyła się piłka.

- Ej ty, podaj – usłyszałem zza szyby. Wychyliłem się przez okno i ujrzałem sięgającą poza horyzont zieloną przestrzeń. Przecinał ją żółty pas dojrzałej kukurydzy. Na pastwisku pasło się stado krów. Chropowate języki pracowały bez wytchnienia. Zauważyłem że obserwuje mnie grupa wyrostków siedzących przy ognisku.

- Miastowy – oceniła dziewczyna patrząc mi prosto w oczy. Była z nich najwyższa i widać było kto tu rządzi. Patykiem odgoniła krowę i zadziornie podeszła bliżej.

- Kupiliśmy płytę w kiosku ale nikt nie ma adaptera. Ty z miasta może masz. Brak czegoś zwanego adapterem wyraźnie jej doskwierał bo z przejęciem zaczęła mocniej kręcić warkoczem. Inni z niepokojem patrzyli w stronę pola. Dały się słyszeć pojedyncze świsty i z szelestem rozsunęły się kolby ukazując trzech następnych nastolatków. Zawzięcie targali na plecach płachty dojrzałej kukurydzy. ”Dzieci kukurydzy” przyszło mi na myśl. Nie minęło parę minut kukurydza została rozdzielona. Najchudszy z chłopców nie rozstawał się rękawem przydużego swetra wycierając nieustannie nos. Widząc że starsi nie interesują się nim starał się zwrócić na siebie uwagę.

- A wiecie, wczoraj nad rzeką tam przy źródle ten Staszek z VI klasy znalazł w piasku pod wodą pocisk. Stary bo zardzewiały. – dodał zadowolony bo nagle wszyscy zwrócili na niego wzrok. Znalezisko było już w centrum zainteresowania pozostałych. Kiedy już wszystko było ustalone gdzie i co zapadła decyzja aby przetransportować pocisk do ogniska. Ku memu zdziwieniu najbardziej do organizacji zaangażowała się dziewczyna. Przez chwilę stałem ogłuszony a potem nie wiele myśląc zacząłem krzyczeć.

- Nie możecie tego ruszać. Trzeba wezwać saperów. To wybuchnie! Ale oni już nie słyszeli. Uskrzydleni nowym pomysłem sprawnie przeskakiwali piaszczystą drogę wiodącą prawdopodobnie nad rzekę.

- Poczekajcie może mam ten adapter. Hej! mam przecież inne płyty… Zdziwiłem się bo w żaden sposób nie mogłem ich dogonić.


Przy ognisku został sprawca całego zamieszania. Miał zapewne podtrzymywać ogień. Gdy próbowałem do niego wrócić jego sylwetka powoli oddalała się w nieznane. Po powrocie za okno długo z niepokojem patrzyłem w ciemność oczekując najgorszego. Cisza. Pastwiska nie było. Nic się nie wydarzyło. Kiedy zmęczone wyczekiwaniem powieki opadały bezwiednie na oczy zauważyłem, że do okna zbliża się z lekka migoczące światełko.


- Wrócili – pomyślałem. Ale po chwili zobaczyłem jadącego na rowerze chłopca. Jechał powoli gdyż na bagażniku zwisały mu dwa stare plecaki niemiłosiernie wypchane.

- Mam wszystko: butlę gazową, namiot i trochę konserw. Chleb kupimy tam w sklepie. Kurde, tylko te materace nie wiem czy są dobre. Miałem trzy w tym dwa dobre. Nie przestając gadać nowy gość w moim oknie niespokojnie porządkował ekwipunek. Rower Wagant zupełnie nieznanej mi marki stał oparty o pobliskie drzewo, gotowy do drogi. Na bagażniku miał przypięty brezentowy worek, który skórzane paski były mocno przetarte. Coś w nich było zapewne niezbędne rzeczy na wyprawę. Jechaliśmy wzdłuż tętniącej życiem wioski. Pracujący na polach mieszkańcy nie zwracali na nikogo uwagi. Tylko od czasu do czasu podbiegały do nas dzieciaki o trudno rozpoznawalnej płci. Pył z koszonych zbóż dokładnie oklejał przepocone twarzyczki. Słońce piekło i nawet podmuch wiatru nie chłodził naszych ciał.


Później krajobraz bardzo się zmienił. Las. Wszechobecny las pochłonął i jakby wziął nas w objęcia rześkim cieniem. Znów ukazały się łąki okalające drogę po dwóch stronach. Takiego ferworu zapachów nie spotkałem nigdy w życiu. Mięta i zapach miodu, przenikane wonią skoszonych świeżych traw. Nawet rosnące na obrzeżach bezwonne maki wydawały jakiś nieokreślony zapach. Wszystko to wprost buchało życiem. Odurzony wonią o mało nie przegapiłem gwałtownego skrętu. Kolejna wioska, parę domów oddzielonych głębokim wąwozem od sąsiadów. Cisza. Lekko pod górkę wyłania się przydrożna kapliczka.3 Niewielka sygnaturka na zadbanym budynku nadaje powagi temu małemu obiektowi. Mój milczący przez drogę towarzysz oparł rower o wzgórek i wszedł przez drewnianą bramę do środka.


A tam zobaczyliśmy figurę świętego.

- To św. Nepomucen. Ta kapliczka wiele mogłaby nam opowiedzieć co tu się działo, w tej wiosce. Z tym miejscem wiążę się legenda. Powstała jako dar dziękczynny jeńców uwolnionych przez Jana III Sobieskiego z niewoli tureckiej. Tatarzy prowadzili tędy liczny jasyr. Moją uwagę zwrócił kamienny podniszczony mocno krzyż nagrobny ”od powietrza głodu ognia i wojny zachowaj nas Panie”.

- Obok kapliczki podczas I Wojny Światowej pochowano żołnierzy austriackich i rosyjskich, którzy zginęli podczas bitwy w 1915 roku może dlatego mieszkańcy zaznaczyli teren tym krzyżem. Historia nieznanych miejsc, im dalsza tym ciekawsza, może dlatego, że najmniej znana. Nad ostatnim zdaniem przewodnik wyprawy przez chwilę się zamyślił - byłem nawet pewien, że się zachwycił.

- Dobra musimy coś przekąsić. Dawaj co tam masz – powiedział i usiadł na trawie w cieniu drzewa. Z rosnącym niepokojem zacząłem mocować się pakunkiem na moim rowerze. Ale kiedy zobaczyłem co mam ze sobą obawy zniknęły. Już po chwili pochłanialiśmy świeży chleb z masłem i dżemem. Miąższ z soczystych wiejskich pomidorów piekł na brodzie. Na koniec jeszcze po jabłku. Ten kulinarny misz-masz zakończyliśmy napojem - o dziwo! - szklanej butelce z napisem Oranżada.


Kiedy myślałem, że to koniec naszej wyprawy chłopak z rowerem zarządził wymarsz. Dalsza droga minęła nam w pyle, który mimo braku wiatru unosił się nad spieczoną wyboistą drogą. Jechaliśmy na złamanie karku. Nie spodziewałem się po tym łagodnym wzniesieniu tak ryzykownej jazdy. Zadyszani opanowaliśmy nasze pojazdy i po kolistej skarpie zeszliśmy w dół doliny otoczonej lesistymi wzgórzami. Po prawej stronie nie sposób było nie zauważyć kolejnej kapliczki. Krok za krokiem odsłaniała swoje oblicze. Przytulona do zbocza miała drewniany fundament z kamienia i kulistą wieżyczkę.4 W sąsiedztwie znajdowała się figura Matki Bożej oraz tajemnicze źródło. Może to od niego powietrze przeszło tu wilgocią i od razu zrobiło się zimno. Czułem, że jest to miejsce niezwykłe i gdzieś na końcu świata przywraca wiarę w to co gdzieś po drodze straciliśmy.


Wieczór nadszedł szybko i niespodziewanie. Nie doczekałem się żadnych informacji o tym miejscu. Mój przewodnik zajął się rozbijaniem na polanie namiotu. Niewiele mogłem mu pomóc. Nawet mój praktyczny ojciec zapomniał o namiocie. Cóż są schroniska, hotele i pensjonaty. Moja rola ograniczyła się na nadmuchaniu upartych gumowych materacy. Noc zapowiadała się czarna, bez księżyca.

- Jutro ruszymy dalej. Pokażę ci prastarą Świątynię Słońca. Trudno do niej trafić. Wschód to ziemia wielu kultur i religii – usłyszałem na koniec.

Koło północy byliśmy już w śpiworach. Wpatrując się w drgającą płachtę namiotu doceniłem jego przytulność. Nie dane mi było jednak spokojnie przespać noc. Poczułem iż leżę na ziemi a materac wydaje ostatnie tchnienie. Miałem pecha mój okazał się być tym dziurawym. Ucieszyłem się więc z powrotu na leżankę.


Pozostała część nocy minęła bez niespodziewanych wizyt. Nazajutrz rano kobieta przyniosła mi śniadanie. Na pytanie o zapłatę obruszyła i wycierając ścierką masywny stół zebrała resztki chleba.

- Czy mógłbym tu jeszcze przyjechać? – zapytałem gospodynię.

- A przyjeżdżaj pan, ino w lecie, kiedy stary jest u syna na gospodarce. On lubi spać w tej kuchence. Lepsza ona niż twój dom malowany mówi.

Odwróciła się w stronę pola i dodała:

- Nie wiem czemu mu tam lepiej...

Ja wiedziałem.


Michalinie


Małgorzata Nisztuk

Przypisy:


1 Michał Burakowski-nauczyciel, żołnierz i bohater, ze zbiorów Marka Janczury.

2 WWW.zydzi.lubaczow.pl

3 Kapliczka Jana III Sobieskiego. Nowiny Horynieckie, WWW.ziemialubaczowska.com

4 Kaplica w Nowinach, WWW.franciszkanie.horyniec.net/Bp Mariusz Leszczyński.



 

144 wyświetlenia0 komentarzy
bottom of page