top of page
Zdjęcie autoraLokomotywa Stacja Northampton

"Kosmopolita na wygnaniu" - Karolina Antas - II miejsce w konkursie "Co w sercu, to na papierze".


"Kosmopolita na wygnaniu" - Karolina Antas - II miejsce w konkursie "Co w sercu, to na papierze".
"Kosmopolita na wygnaniu" - Karolina Antas - II miejsce w konkursie "Co w sercu, to na papierze".

Zapraszamy do lektury eseju "Kosmopolita na wygnaniu", którego autorka, Karolina Antas zajęła II miejsce w konkursie literackim "Co w sercu, to na papierze", realizowanym przy współpracy ze Stowarzyszeniem Przystanek Horyniec i pod patronatem honorowym Ambasady Rzeczypospolitej w Londynie.


Autorka nagrodzona została kwotą £100 i dodatkową nagrodą książkową - "Po bandzie, czyli jak napisać potencjalny bestseller" autorstwa Jakuba Winiarskiego i Jolanty Rawskiej, oraz pamiątkowym dyplomem od AGNES HAND MADE CRAFT.


"Dobrze dopracowany esej. Autorka nawiązuje do wielu znanych nam osób (Mickiewicz, Miłosz i inni) i z lekkością idzie z nimi w słowa. Wie, co chce nam przekazać i wprowadza nas w swój świat tak, że zapominamy, że przed nami długi tekst. Tekst wymagający pracy od autora - słownictwo, myśli, pomysł, interesująca wędrówka po temacie." (uzasadnienie grona jurorskiego).

 

Temat pracy: „W sercu i pamięci ten obraz przywołuję – a tam

lepszego opisania nie znajduję – niż słowami tymi, że Polskę w sercu mam i miłość do niej ciągle pielęgnuję.”


"Kosmopolita na wygnaniu"


Wstęp


Czym, w moim założeniu, miał być, a czym jest w rzeczywistości ten tekst? Miał on być suchym rejestrem zarówno tego, co zostało już kiedyś głośno przeze mnie wypowiedziane, jak i przemyśleń dotyczących mojego życia poza granicami Polski. Z góry skazaną na niepowodzenie próbą wyliczenia wszystkich ogólnie znanych prawd związanych z tęsknotą

emigranta za ojczyzną. Stał się jednak czymś zupełnie innym - zaledwie szkicem...


Tekst ten jest zatem zarysem konfrontacji moich oczekiwań, kiedy jako młoda dziewczyna, świadomie wybrałam życie z dala od rodziny i przyjaciół, z rzeczywistością, przy czym konfrontacja ta dokonuje się w kontekście dwóch, sprzecznych ze sobą, definicji kosmopolityzmu.


Opisuję tutaj, kim jest kosmopolita na wygnaniu, z którym się utożsamiam; sformułowanie to powstało dla potrzeb niniejszego tekstu i powinno uświadomić czytelnikowi, jak złożone, przygniatające, ocierające się niemalże o paradoks uczucia, towarzyszyły mi w procesie zrozumienia, kim w rzeczywistości jest obywatel świata w XXI wieku.


Jest to moja bardzo osobista, okraszona uśmiechem, a nierzadko łzami wzruszenia, krótka relacja z podróży w czasie i przestrzeni do miejsca, w którym spędziłam najbardziej beztroskie i szczęśliwe lata mojego życia, do ludzi, którym zawdzięczam moje całe jestestwo – to że w ogóle jestem, kim jestem, w co wierzę, jakimi wartościami kieruję się w życiu...


Relację tę ubogaciłam o refleksje na temat mojego teraźniejszego życia i środowiska w jakim się znajduję i rażący wydać się może mój negatywny stosunek do państwa, w którym obecnie mieszkam. Jak wcześniej jednak wspomniałam, wszystkie zawarte tu zagadnienia, podejmuję w bardzo pobieżny sposób i nie chciałabym, aby czytelnik odebrał, wybrzmiewające z tego tekstu, naigrawania się z angielskiego stylu życia, jako całokształt moich osobistych przekonań na temat Anglii i specyfiki jej rodowitych obywateli. Wydaje mi się sprawą oczywistą, że długoletnie obcowanie z ludźmi, nawet takimi, którzy różnią się od nas samych na prawie wszystkich możliwych płaszczyznach życia, „zobowiązuje” do wytworzenia relacji opartych na pozytywnych uczuciach. Tak więc i ja przez lata przywiązałam się i na swój sposób pokochałam ten, niegdyś odległy i dziwaczny dla mnie kraj, gdzie nie sposób uniknąć rozmów o pogodzie, a „tea time” ma niewiele wspólnego z piciem herbaty.


Chcę napisać również parę słów o kompozycji i stylu (bądź stylach) jakich użyłam spisując moje przemyślenia. Moim celem było stworzenie eseju, mam jednak poważne obawy, że powstała tu jedynie marna imitacja tej niezwykle wymagającej formy literackiej. Stopień nieudolności, z jaką łączę jeden werset z drugim, patos z ironią, styl potoczny z formalnym i z wieloma innymi, porównuję do stopnia przypuszczalnego zażenowania przeciętnego średniowiecznego partacza, który pokusiłby się o próbę nadawania kierunków nowym nurtom w kulturze i sztuce.


Jednak moja przewaga nad rzemieślnikiem średniowiecznym jest kwestią mojego umiejscowienia w czasie, kiedy praktycznie każdy może być artystą, sztuka uważana jest za anty-sztukę, a bogaci szukają w niej nowości, dziwactw, absurdu, przewrotności i abstrakcji. Z takiego punktu widzenia, niewykluczone jest, że analiza stylistyczna tego „dzieła” okaże się nie lada gratką dla zamożniejszych pasjonatów sztuki nowoczesnej, a ono samo stanie się dla nich fenomenem literackim XXI wieku.


 

Jadąc z Ziębic na zachód, dojeżdża się do miejsca, gdzie droga rozwidlając się, z jednej strony prowadzi do miasta powiatowego, Ząbkowic Ślaskich, z drugiej zaś do domu, do Rososznicy. Droga z Ziębic do Ząbkowic jest drogą główna, natomiast wieś Rososznica położona jest w swoistego rodzaju jej odnóżu; jest wsią nieprzelotową, co czyni ją wyjątkowo bezpiecznym miejscem, ale zawsze było przyczyną utrudnionej komunikacji miejskiej. Autobusy wjeżdżają do niej raz bądź dwa razy dziennie, tak aby przynajmniej dzieci miały ułatwiony dojazd do szkoły w Ziębicach. W miejscu, gdzie droga główna się rozwidla znajduje się niewielki mostek – jeśli ktoś z mieszkańców wsi potrzebuje dostać się do miasta komunikacją miejską musi, pokonując odległość około trzech kilometrów, dotrzeć „ do mostu”.


Byłam dzieckiem wrażliwym, dojrzałym emocjonalnie, ale też twardo stąpającym po ziemi, starającym się nie sprawiać kłopotów zapracowanym rodzicom (kwestią tą zajęłam się w

późniejszych latach). Piesze wycieczki sprzyjały moim, dziecinnym jeszcze, rozważaniom

egzystencjalnym, w których zastanawiałam się jak wygląda niebo, jaki jest sens uczenia się

wzorów matematycznych, których nie bardzo rozumiałam czy też jak poradzę sobie z rozłąką z domem rodzinnym i z samą wsią, kiedy moment ten nadejdzie.


Podświadomie, już jako dziecko, wiedziałam, że miejsce to, do którego czułam niezwykłe przywiązanie emocjonalne, nie było dane mi raz na zawsze. Marzyłam o dalekich podróżach, nauce języków obcych, poznawaniu obcokrajowców o innym, niż mój, kolorze skóry. Kochałam moich przyjaciół, którzy byli podobni do mnie w wyglądzie i zachowaniu, którzy praktykowali tę samą co ja religię, ale wiedziałam również, że dla człowieka z innego kręgu kulturowego przez sam fakt, że jest człowiekiem, znalazłabym tyle samo miłości i zrozumienia.


Najpiękniejszy krajobraz, szczególnie jesienny, to ten, który ukazywał się moim oczom tuż po przekroczeniu mostu. Każdy jego element był dla mnie idealny i pozostało tak do dziś; do momentu, kiedy po latach spędzonych poza granicami kraju jestem w podróży do Polski i na odcinku drogi pomiędzy mostem a moim domem rodzinnym, wchodzę na parę chwil w inny wymiar, nie istnieję dla teraźniejszości, a w mojej głowie odbywa się rytuał powrotu do domu.


Jeszcze jako osiemnastoletnia dziewczyna, w majowym referendum unijnym, opowiedziałam się po stronie eurosceptykow, a już po roku, korzystając z przywilejów obywatela państwa członkowskiego Strefy Schengen, z łatwością, bo bez konieczności załatwiania wizy, opuściłam ojczyznę.


W Anglii, obok niezależności finansowej, znalazłam to, o czym marzyłam jako mała dziewczynka, a w korespondencji do starszej siostry, niczym Seneka w liście do Lucyliusza, filozofował: patia mea totus hic mundus est ("cały świat jest moją ojczyzną"). Szybko oswajałam się z tutejszą wielokulturowością, poznawałam ludzi z najodleglejszych zakątków

świata, ich religie, poglądy i obyczaje, czułam jak moje horyzonty myślowe poszerzały się i że stawałam się lepszym człowiekiem. Jednocześnie czułam niewypowiedzianą i niezrozumiałą przez siebie samą frustrację, gdy moi bliscy z Polski wyrażali swój zachwyt nad światem zachodnim, krytykowali bądź odradzali powrotu do kraju rzucając prostackie „do czego tu wracać?”.


Takie konfrontacje sprawiały, że na moment stawałam się romantykiem, Mickiewiczem, Słowackim i Norwidem, utożsamiałam się z podmiotem lirycznym „Mojej piosnki”, a nic nie

znaczące dla mnie wcześniej słowa „ten tylko cię ceni ,kto cię stracił”, docierając bardziej do

mojego serca niż do rozumu, uświadamiały mi prawdę, którą nie każdemu (emigrantowi) jest dane poznać. Ja zaś nie miałam ani ochoty, ani czasu na tęsknotę i wszystkimi możliwymi sposobami broniłam się przed tymi patriotycznymi uniesieniami; byłam „człowiekiem mądrym„ i „szlachetną duszą” i doskonale wpisywałam się, w jakże błyskotliwą, definicję obywatela świata Demokryta.


Zawsze interesowałam się polityką – nie jestem ekspertem w tej dziedzinie, ale fakt, że w

moim domu, przy okazji różnych uroczystości rodzinnych, dużo się politykowało, sprawił, że potrafię odróżnić ideologię prawicową od lewicowej. Od paru lat z niepokojem przyglądam się międzynarodowej arenie politycznej, a sformułowania typu „Europa dwóch prędkości” bądź absurdalny pomysł elit rządzących utworzenia armii europejskiej jeszcze bardziej wzmagają to uczucie.


Jeśli dodać do tego faktyczną dominację myślenia skrajnie lewicowo-liberalnego w Europie i szantaż emocjonalny w stosunku do części konserwatywnej, która nominalnie jest przecież większością w PE to myślę, ze mój niepokój jest całkiem uzasadniony. Przykładem

takiego terroru moralnego jest sytuacja, gdzie przewodniczący PE Antonio Tajani został

zaatakowany za to, że zamierzał brać udział w Światowym Kongresie Rodzinnym. Zarzucano mu, że kongres ten organizują środowiska homofobiczne, odrzucające równość, dyskryminujące osoby LGBT i naruszające wartości głoszone w PE. (Ja zaś myślałam zawsze, ze są to jedynie organizacje broniące tradycyjnej rodziny). Pod wpływem nacisków, zestresowany Tajani, deklarujący się jako katolik, zrezygnował ze swojego zamiaru uczestnictwa w kongresie - nie miał na tyle odwagi, żeby powiedzieć wprost, iż popiera tradycyjną rodzinę.


Przez takie sytuacje coraz więcej Europejczyków czuje się zagrożonych w swojej wolności - nagle nakazuje się im odrzucić tradycyjny system wartości, inaczej wychowywać dzieci, wyprzeć się tego, czym dotychczas się kierowali.


Lewicowa ideologia nie jest skierowana tylko przeciw rodzinie, ale też przeciw lokalnym wspólnotom, narodom i ich kulturze. Wydaje się to o tyle dziwne, ze kwestie polityki

rodzinnej, wychowania, kultury i obyczajowości w ogóle nie podlegają kompetencjom UE.


Wszystkie moje refleksje odnośnie funkcjonowania w Europie, prowadzą mnie do bolesnego wniosku: cóż to za „rodzinna Europa”, a moje wyobrażenia o niej, w zderzeniu z okrutną rzeczywistością, okazują się być mrzonką. Podobnie jak Miłosz, chciałam widzieć w Starym Kontynencie projekt, nie tyle polityczny, co aksjologiczny, chciałam wpisywać się w dziedzictwo konkretnych wartości, leżących u podstaw wszystkich europejskich kultur narodowych, tak aby słowo „kosmopolita ” brzmiało w moich ustach dumnie. Wierzyłam, że tylko takie spojrzenie na Europę daje szansę na to, aby przestała konkurować ona z narodową świadomością.


Status Europejczyka bowiem mają tylko ci, którzy czerpią z własnej narodowej tożsamości, ponieważ bez ojczyzny, bez korzeni własnej kultury, jest się rzeczywiście nikim. Dbanie o własne dziedzictwo jest sprawą nadrzędną, ponieważ wcale nie oddala od siebie narodów, a wręcz przeciwnie – pomaga im się integrować, gdyż przy całej swojej różnorodności, narody Europy mają wspólne cechy genetyczne.


Kiedy Czesław Miłosz w swojej „Rodzinnej Europie” wykazywał, że jego litewsko-polskie pochodzenie nie czyni go w Europie outsiderem czy kimś obcym, został przez wielu odebrany jako intelektualna chimera, której miejsce jest w objętym ochroną rezerwacie literatury, a nie na arenie politycznej.


Myślę, że podobnie i ja, mówiąc o wpływie dobrych polskich tradycji na kształt Europy, negując udział w „rewolucji kulturalnej” (niektórzy wolą ją nazywać anty-kulturalną), przeciwstawiając się modelowi czystego Europejczyka, oderwanego od swojej tradycji narodowej, również naraziłabym się tym, którzy zapominają, że „europejskość” nie jest budowana przez polityków czy ekonomistów, ani nie została też nikomu odgórnie nadana, a wyrasta z wcześniejszych doświadczeń historycznych wszystkich państw.


Czuję, że w obliczu laicyzacji naszego kontynentu, wszystko o czym marzę teraz, czego chciałabym dla siebie, Polaków, Europejczyków jest utopią, nigdy nieosiągalnym pragnieniem, jest moją naiwnością i powrotem do tej mnie, kiedy jako mała niewinna dziewczynka z Rososznicy, widziałam świat tylko w biało-czarnych kolorach i kreśliłam wyraźną linię pomiędzy dobrem a złem.


Moment,w którym przejeżdżam przez most tuż przed Rososznicą, to ten, kiedy wiem, że jestem w domu, a wszystko co rozprzestrzenia się przede mna wydaje sie idealne i skłania do wspomnień. Wzdłuż drogi, po mojej prawej stronie, rośnie kilka krzewów wierzby a ja, niezależnie od aktualnej pory roku, widzę na nich pędy porośnięte setkami kotków wierzbowych, a także, trochę jakby przez mgłę, małą, około ośmioletnią dziewczynkę, która aż podskakuje z radości na samą myśl o zerwaniu i dotknięciu tych puszystych, szarych kuleczek.


Podchodzi ona do swojej, stojącej na tle pustego okna, mamy (najprawdopodobniej wzięła się za wiosenne porządki – inaczej okno zdobiłaby śnieżnobiała firana, z jakimś oryginalnym, niespotykanym nigdzie więcej we wsi wzorem) i pyta czy może wybrać się z koleżankami na bazie. Mamy dziewczynki nie widzę wyraźnie, nie wiem też co dokładnie odpowiada, czy pada krótkie „nie”, czy też tłumaczy czymś swoją odmowę.


Patrzę jedynie na zawiedzione dziecko, tak bardzo smutne i posępne, że nawet mnie, trzydziestoczteroletniej kobiecie, łzy napływają do oczu. Jadę jednak dalej i wypatruję znaku, który za chwilę oznajmi mi dobrą wiadomość – a mianowicie, że jestem już w Rososznicy. Za znakiem droga skręca w lewo tak ostro, że aby uniknąć kolizji z kimś nadjeżdżającym z nad przeciwka, należałoby zmniejszyć prędkość do minimum. Nikt jednak z tubylców nie zdaje przejmować się tym realnym zagrożeniem, a i ruch znikomy, więc i ja zwalniam tylko nieznacznie.


Po lewej stronie mijam folwark, który również przywołuje sporo wspomnień, ale najbardziej kojarzy mi się z listem, jaki moi rodzice otrzymali od znajomych z Niemiec, a który uświadomił mi, czym folwark ów był w przeszłości.


Zdarzało się, że moją wieś odwiedzały dorosłe dzieci Niemców, którzy zamieszkiwali teren zachodniej Polski, zanim osiedlili się tam Polacy opuszczający po wojnie tereny Kresów. Moi rodzice zaprzyjaźnili się z jedną z takich rodzin, których przodkowie, do roku 1945, byli właścicielami ich domu; mieli częsty kontakt listowny i sporadycznie osobisty. Jeden, wspomniany wcześniej list, który był krótkim opisem historii Rososznicy, okazał stać się kością niezgody pomiędzy polską i niemiecką rodziną. Pamiętam oburzenie moich rodziców po przeczytaniu jego fragmentu:


„W 1925 roku zamienione zostały w posiadłości rolne, dwa majątki szlacheckie. Jeden z nich to „Dominum”, położone po lewej stronie przy wieździe do miejscowości. Inny to „Meierhof”, będący w posiadaniu wlaściciela Slużejowa. W 1925 roku „Meierhof” został podzielony po równo między rodziny Nauerthów, Fischerów i Hermsmeierów i
stał się ich własnością. Dziś gospodarzy tam rodzina Antasów, Henryk i Maria wraz z rodzicami i trojgiem dzieci. Mogą się pochwalić dobrymi zbiorami zboża, buraków cukrowych i rzepaku.”

Maria i Henryk to moi rodzice, zaś dom ich znajduje się w starym majątku szlacheckim „Meierhof”. Rodzice uznali ten list za tendencyjny i odmawiający im prawa do uznawania się za właścicieli całej posiadłości i postanowili odpowiedzieć również tekstem historycznym, który opisywał jak tereny Śląska przechodziły, na przestrzeni wieków, z rąk polskich do niemieckich.


Stwierdzał również jednoznacznie, że to polski książę piastowski założył w XIII wieku „w dolinie Odry, na wschód od gór Sudetów księstwo Śląskie”, a po II wojnie światowej, tereny te powróciły do rąk ich prawowitych właścicieli. Ten „niewielki” konflikt położył kres, zarówno dyspucie, jak i przyjaźni rodzin Antasów i Fisherów.


 

W porównaniu do Polski, życie w Anglii jest "easy-peasy", takie jakie przecież być powinno. Sam tylko system edukacyjny dwoi się i troi, aby choć trochę zdjąć trud obowiązku rodzicielskiego, z barków zapracowanych rodziców. Jeśli na przykład taka młoda, niedoświadczona mama nie wie dokładnie, czy jej dziecko jest właściwie zdrowe czy chore, to szkoła zaraz biegnie z pomocą i mamę w decyzji wyręcza. Dziecko (to z temperaturą, bólem ucha czy głowy) do szkoły wygnać należy, a diagnozę choroby (albo jej brak) pozostawić, kompetentnym w tym zakresie nauczycielom.


Również w kwestii edukacji seksualnej angielski system edukacyjny wydaje się być bardzo wydajnym. Przecież nie każdy rodzic chce albo wie, jak rozmawiać z dzieckiem o „tych sprawach”. W Anglii jest ten komfort psychiczny, bo również i tym razem można liczyć na wsparcie – drag queens chętnie tłumaczą sześciolatkom, że właściwie mama i tata to przeżytek, chłopcy niekoniecznie muszą być chłopcami, a dziewczynki dziewczynami.


Dobrym pomysłem jest też nieprzeciążanie dzieci obowiązkiem zadań domowych – nie dość, że mogłoby to je zestresować, to nie zostawiałoby im czasu na grę w Forthnighta i analizowanie liczby "lajków" na Facebooku. Dzięki temu rozwiązaniu rodzice mają możliwość relaksu i zajęcia się czymś bardziej produktywnym, aniżeli żmudnym procesem wychowywania dzieci – mogą na przykład zainwestować we własne „ja”.


Jako, że czas pozwala a sytuacja finansowa sprzyja, mamusie spotykają się w salonach piękności, korygują brwi i przedłużają paznokcie (przynajmniej żadna nie będzie wyróżniać się wśród tłumu), a tatusiowie, w zgodzie z zasadą „w zdrowym ciele zdrowy duch”, pakują na siłowniach.


W zestawieniu z tak postępową i nowoczesną Anglią, zaściankowa Polska wypada wyjątkowo niekorzystnie, a tęsknota za nią byłaby czymś totalnie nieuzasadnionym.


 

„Kosmopolityzm, rzec można, to prowincjonalizm rozpieszczonych. Usposobienie obywatela świata określił ktoś jako „parafiańszczyznę w podróży”. Wewnętrznej przestrzeni świata nadaje ona atmosferę otwartości na wszystko, co można dostać za pieniądze” (Peter Sloterdijk, "Kryształowy pałac").

Kosmopolita na wygnaniu zaś to roztkliwiony głupiec, charakteryzujący się tendencją do podejmowania nielogicznych decyzji. Ma w sobie potencjał, zarówno emocjonalny jak i ekonomiczny, do zdobywania świata, a zadowala się kontemplacją wyidealizowanego obrazu zaściankowej polskiej wioski.


Ma możliwość bywania w najpiękniejszych parkach królewskich w Londynie, ale woli przywoływać w pamięci obraz sadów owocowych w małej, nic nieznaczącej dla świata miejscowości i wzruszać się na samą myśl, że niektóre z nich z pewnością już nie istnieją.


Może sięgać po najbardziej oryginalne i intrygujące kompozycje zapachowe Dolce and Gabbana, Toma Forda czy Giorgio Armani, ale nie da za nie złamanego grosza. Jeśli nadarzyłaby się zaś kuriozalna możliwość kupna zapachu dymu, unoszącego się późną jesienią nad domami rodzinnego miasta, zapłaciłby za niego krocie.


Zdawałoby się, że ferie świąteczne powinien spędzać w najlepszych kurortach zimowych, gdzieś w Alpach bądź Dolomitach, ale on znów decyduje się na wyjazd na głęboką prowicję, aby w małym, znajdującym się na niewielkim wzniesieniu kościółku, zaśpiewać świąteczne "Bóg się rodzi".


Jeśli ktoś z jego rozmówców, w racjonalny sposób komentuje kiepską sytuację ekonomiczną Polski, porównując ją z bogatszymi państwami świata, on odburkuje z zażenowaniem „nie samym chlebem żyje człowiek”.


 

Kościół w Rososznicy znajduje się w odległości jakichś 700 metrów od folwarku. Nie znam wielu szczegółowych informacji na jego temat, natomiast wiem, że pierwsze zapiski o nim pochodzą z 1395 roku. Wiadome jest też, że podczas Wojny Trzydziestoletniej (1618-1648) zarówno wieś jak i kościół uległy zniszczeniu, a w roku 1686 właściciel ziemski Joahim Ernst von Netz odbudował, na podwalinach zniszczonego kościoła, obecny Dom Boży, będący w owych czasach kościołem ewangelickim. Wielka marmurowa płyta nagrobna, w którą jako dziecko wpatrywałam sie podczas za długich dla mnie kazań, poświęcona jest właśnie rodzinie von Netzów.


Przed wyjazdem z Polski, moje życie religijne skupiało się głównie wokół tego kościoła. Wszystkie uroczystości świąteczne odgrywały dużą rolę w życiu mieszkańców wsi, ale było w tym więcej przywiązania do tradycji, aniżeli żywej wiary. Myślę, że to właśnie jest jednym z powodów, dla którego kościół ten jest teraz przeważnie pusty, a świadomość religijna Rososzniczan powoli zanika. Nie zdziwiłam się też wcale, gdy na moje pytanie „gdzie są ludzie?”, ksiądz z zadowoleniem odpowiedział, że ”przecież mieści się w statystykach”.


Miałam wtedy ochotę krzyknąć mu prosto w twarz – „I wołam ja, córka rososznickiej ziemi, a zarazem ja, emigrantka, wołam z całej głębi dwudziestolecia - Niech zstąpi Duch Twój! I odnowi oblicze ziemi. Tej Ziemi.” - ale nie przepadam za patosem i poprzestałam na krótkim – „takie czasy”.


Przypuszczam, że życie duchowe moich przyjaciół z dzieciństwa zatrzymało się gdzieś na poziomie, gdzie jako dzieci biegaliśmy na nabożeństwa majowe tylko po to, żeby przez parę chwil potrzymać w ręce mikrofon i wyrecytować kolejne, niezbyt dla nas zrozumiałe, wersety Litanii Loretańskiej. Muszę przyznać, że wyryły się one w mojej pamięci tak mocno, że do dziś jestem w stanie powtórzyć tą modlitwę, wers po wersie, bez zająknięcia się.


Uważam jednak, że o rozwój duchowy powinno się dbać w takiej samej mierze jak o intelektualny bądź fizyczny, natomiast kościół w Rososznicy jest dla mnie symbolem religijności ludowej, powierzchownej, gdzie nikt nie rozumie odmawianej modlitwy, ani wyznawanych prawd wiary. Nie zmienia to jednak faktu, że to właśnie ta polska, czasem wyśmiewana, ludowa religijność dała mi podwaliny do świadomego budowania głębszej wiary.


 

Mój dom rodzinny znajduje się w niewielkiej odległości od kościoła. Aby do niego dojechać muszę minąć jeszcze parę domów, staw, stary niefunkcjonujący już sklep oraz firmę niemiecką, na której powiewają dwie flagi, polska i niemiecka, polska zaś jest w tak opłakanym stanie, że jeśli nawet spełnia standardy Uni Europejskiej, to z pewnością godzi w moje uczucia patriotyczne.


Po drodze, tak jak i w kościele, nie spotykam wielu ludzi, z nikim też nie rozmawiam. Mam to szczęście, że o tym co dzieje się w okolicy dowiaduję się, parę dni później, z mediów społecznościowych: „Uwaga kręcą się cyganie jeżdżą tym autem ciemnym w Ząbkowicach wyłudzili 300 zł od kobiety. Jest to szczupła cyganka młoda i dwóch szczupłych młodych cyganów, kierowca łysy siedzi w aucie. Miejcie się na baczności!!! Nie bądźmy obojętni tylko reagujmy!!!” (sic!).


Cieszę się wiec na myśl, że zaraz spotkam rodziców, z pewnością będziemy rozmawiać o bieżących sprawach w kraju, mama podsunie mi jakiś ciekawy artykuł z „Gościa Niedzielnego”, a ja będę zachwycała się jej nietypowym wystrojem salonu, który zmienia się nieznacznie rokrocznie.


Moja mama jest osobą nietuzinkową - inteligenta, oczytana, bardzo dobrze ubrana (z powodzeniem mogłaby być prekursorką nowych trendów w modzie), a jednocześnie skromna, pracowita i nienachalna w swojej oryginalności. Będąc dzieckiem, wydawało mi się, że nie pasowała do wiejskiej rzeczywistości, aczkolwiek nie do końca rozumiałam na czym to niedopasowanie polegało. Zarówno moją mamę jak i ojca cechuje silne przywiązanie do ziemi, mój ojciec jest zaś najbardziej świadomym swojej pracy na gospodarce rolnikiem, jakiego w życiu spotkałam.


Praca ta jest jednocześnie jego hobby i życiowym powołaniem, a bardzo dobre osiągnięcia w zakresie agronomicznym, sprawiają, że inny rolnicy spoglądają na niego z podziwem i zazdrością. Jedną z najważniejszych wyznawanych przez niego wartości, którą chciał także wpoić mi i moim siostrom, a co w dzieciństwie, niesłusznie, wydawało mi się moim przekleństwem, była praca. W czasie żniw nasza rodzina zamieniała się jakby, w sprawnie działającą instytucję rolniczą, z moim tatem w roli dyrektora, gdzie każdy, łącznie z dziećmi, dokładnie znał swoje obowiązki.


Jestem przekonana, że gdyby sam Paul Lafargue, szwagier „wielkiego” Marksa, doświadczył tego, co działo się wtedy w naszym gospodarstwie, to z pewnością uciekłby z naszego podwórza niczym pies z podkulonym ogonem, a jego bełkotliwe „Prawo do lenistwa” nie ujrzałoby nigdy światła dziennego.


Lato mojego dzieciństwa wypełnione było nie tylko pracą, ale też radością i dumą po udanych zbiorach, gwarem i zabawą, radością wypływającą z możliwości obcowania z ukochaną przez nas ziemią. Zima natomiast była o wiele cichsza i spokojniejsza, była czasem odpoczynku dla moich rodziców, a mnie, jako dziecku, kojarzyła się z nieustającym szaleństwem na śniegu, z niepowtarzalną atmosferą swiąt Bożego Narodzenia, z wieczornym czytaniem książek, z ciepłem domowego ogniska.


Każda z czterech pór roku była jednak wyczekiwana przeze mnie z taką samą niecierpliwością i nim zdążyłam zasmucić się z powodu upływu jednej z nich, to już ekscytowałam się na myśl o nadejściu kolejnej. Nasz związek, wręcz zespolenie z przyrodą i jej cyklicznością, był tak mocno wyczuwalny w naszym życiu, że nadawał mu takiej samej uniwersalności jaką Reymont wpisał w egzystencję mieszkańców Lipiec w „Chłopach”. Było w tym coś, co dawało nam niezwykłe poczucia bezpieczeństwa i wiary, że nic nie jest w stanie zachwiać tym porządkiem, bo czuwa nad nim nikt inny jak sam Bóg.


 

Aby nie zderzyć się z murem niezrozumienia i dezaprobaty, kosmopolita na wygnaniu tęskni po cichu i w ukryciu. Stara się żyć teraźniejszością i godzi się ze swoim losem, bo wie, że życiem nie rządzi przypadek i na obczyźnie ma ważną misję do spełnienia.


Stoi on na straży trzech najważniejszych dla niego słów – Bóg, Honor, Ojczyzna - wartości, które dopiero na wygnaniu nabrały dla niego autentycznego znaczenia. Jest szczęściarzem, bo gdyby nie owo wygnanie, nigdy nie pojąłby istoty miłości do ojczyzny.


Karolina Antas


 
150 wyświetleń0 komentarzy

Commenti


bottom of page